wtorek, 7 lutego 2012

Strach drugi: punkcja (nakłucie dolędźwiowe)

Nie mam czasu pisać i oby tak było jak najdłużej i jak najczęściej. Obym miała siły i była w pełni sprawna! Bo na razie Ktoś na górze bardzo mnie pilnuje, mimo wszystko!

* * * * *

Pierwszy raz w szpitalu wylądowałam w kwietniu. Moja pani doktor podszepnęła mi, że mają tam teraz nabór do programu interferonowego. Podreptałam pełna nadziei z moim lekuchno popsutym kciukiem i nadgarstkiem. Usłyszałam, że podane zostaną sterydy, no bo to przecież rzut. Spędziłam w szpitalu 5 dni. Sterydy zniosłam ładnie. Chociaż gorąco mi było niezwykle. Bardzo nie lubię tych wypieków! Wrr.

Tam też padło pytanie "A co by pani powiedziała na wkłucie dolędźwiowe...?" Zmroziło mnie. Czytałam jakieś straszne rzeczy, że cholernie boli, przeszywająco, że nie można się ruszyć, że cały zabieg trwa około pół godziny (wieczność!). No w ogóle tragedia! Powiedziałam o swoich obawach. Na co usłyszałam pytanie: "Rodziła pani dzieci?" Na moją odpowiedź, że nie dowiedziałam się, że to coś takiego, że do przeżycia, że tyle kobiet rodzi i tylu ludzi miało punkcję, że u hu hu... Bez komentarza. Bardzo dziękuję pani doktor za kompletnie niepotrzebny strach. Nie wiem, może tak się zdarza, a mnie się upiekło albo może pani nie potrafi zrobić tego po ludzku...

Wtedy punkcji mi nie zrobiono. Pani doktor, pod której skrzydła trafiłam, powiedziała, że jeszcze z tym poczekamy. Przy kolejnym rzucie i badaniach obowiązkowych przy włączaniu do programu, w innym szpitalu, była już taka konieczność...

Leżakowałam w szpitalu, lekko tąpnięta po sterydach. Pomyślałam sobie, że to plus, bo taka śnięta ryba, to może będzie mi łatwiej się wyłączyć. Pani doktor już pierwszego dnia po południu, z marszu zapytała: "To jak? Robimy? Będzie pani miała z głowy" Zgodziłam się bez wahania. Ten typ tak ma. Nieważne, czy chodzi o wizytę u lekarza czy u fryzjera, decyzje podejmuję w trybie natychmiastowym i dobrze.

Cały zabieg trwał - bo ja wiem... - może 5 minut. Trzęsłam się jak galareta, więc zebrałam się w sobie, żeby umożliwić pani doktor i pielęgniarkom pracę. I wiecie co, napięłam się jak struna i w ogóle się nie ruszałam, podśpiewywałam cichutko, jak to mam w zwyczaju, kiedy chcę odfrunąć myślami od niechcianej rzeczywistości. Skupiłam się wielce, jak tylko potrafiłam. Nawet nie poczułam wkłucia! Kiedy pani doktor powiedziała, że już, myślałam, że nie dosłyszałam. Zapytałam zdruzgotana "Jak to? Już? Naprawdę? I wszystko w porządku?" Myślałam, że może się nie udało czy coś...

Później przez kilka godzin grzecznie leżakowałam. Wcale nie dobę. Wcale nie wieczność. Naprawdę było znośnie. Zresztą, tak cholernie mi ulżyło! Wszystko przeprowadzone było tak cudownie. I nie wiem, o co chodziło tamtej pani doktor "od rodzenia". Wiem, że pewnie zdarzają się powikłania, że to pewnie bardzo indywidualne, ale kto, kto do cholery dał tej pani prawo do takiego okrutnego straszenia???

I dlatego właśnie, nie bójcie się, bo naprawdę nie ma czego! Myślcie o sobie i myślcie pozytywnie. Chodzi wam pewnie po głowie, że łatwo mi się pisze, teraz, kiedy to już za mną, ale ja wiem, wiem najlepiej na świecie, jak to jest i mam nadzieję, że moja opowieść doda wam otuchy.